Jedna z nich opowiadała o bogatym dziedzicu, który żył tu przed laty. Wokół okazałego dworu owego dziedzica znajdowały się pola i lasy pełne zwierzyny i ptactwa. Pan ów był namiętnym myśliwym i stale polował. Mało troszczył się o swój majątek. Jak tylko świtać poczęło nad lasem, z psami wyruszał z podwórza i konia naglił do biegu, aby jak najprędzej pohulać wśród poszumu starych drzew. Przed nim pędziły ogary i tropiły zwierzynę. Wpadały do lasu i głośnym warczeniem zganiały spłoszoną zwierzynę na polany, prosto pod strzał swemu panu. Wtenczas puszcza odżywała, słychać było huk strzałów i ujadanie psów. Ludzie pracujący w polu słyszeli ten hałas i mawiali do siebie:
- Niedobrze skończy kiedyś nasz dziedzic, bo wiecznie on w kniejach ugania się za zwierzyną i w domu usiedzieć nie może. A nawet w święta, gdy ludzie rankiem do kościoła idą, on z psami wyrusza na łowy i zamiast się modlić do Boga, pędzi jak wicher przez leśne polany. Niebu na przekór nie uczci dnia świętego.
Pewnego roku, w dzień Wniebowstąpienia Pańskiego, już od rana krzątali się ludzie, by w chatach i obejściach czyściutko było, po czym ubrali się w szaty świąteczne i ruszyli do kościoła. Nagle od strony dworu rozległo się szczekanie psów. To dziedzic na polowanie wyruszył. Koło gromady najbliższej przejeżdżając, szydził z pobożności ludzi, którzy szli drogą i miedzami ku wiosce na mszę świętą. Przesadził na koniu już prawie wszystkie przeszkody i niebawem miał wpaść do lasu, by znowu polować po kniejach. Już tylko ostatni rów miał przed sobą, dosyć głęboki tuż przy drzewach. Rozpuścił konia, by przesadzić ostatnią przeszkodę; uniósł się rumak, porwał z kopyta, a razem z nim dziedzic w kulbace, sunęły charty zręcznie przez groble i wnet przepadły w leśnej gęstwinie. Ale koń z jeźdźcem upadli do rowu i martwi legli na jego dnie. Strasznie ukarał Pan Bóg grzesznika, bo zamienił go z koniem w twardą skalę, aby już nigdy nie ruszył na łowy, gdy kapłan w kościele mszę świętą odprawia i razem z pobożnym ludem obchodzi uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego. A psy, które powróciły w poszukiwaniu swego pana, zamienił w mniejsze kamienie, które zaległy wokół głazu.
Msza święta się skończyła, wychodzili ludzie z kościoła i rozmawiając z sobą wolno do domów wracali. Wtedy ujrzeli niedaleko traktu kamień ogromny, którego przedtem tu nie było. Przystąpili bliżej, by poznać przyczynę jego pojawienia się, ale nikt odgadnąć nie mógł. Dopiero w kilka dni potem, gdy rozeszła się wieść o zniknięciu dziedzica, którego znaleźć nie było można ani po siołach i wsiach okolicznych, ani nawet w puszczy, ludzie zrozumieli, że palec Boży dotknął grzesznika i za jego bezbożny żywot ciężko ukarał. Gdy potem stanęli przy głazie, poznali z jego kształtu człowieka na koniu.
Od tego czasu unikali tego miejsca. We dnie nie obawiano się głazu, lecz ledwie mrok zapadał na ziemię, nikt tamtędy nie przechodził, by nie przeszkadzać przeklętej duszyczce w pokucie za ciężkie grzechy, tym bardziej, że często o północy budził się kamień przy drodze i przybierał ludzką postać dziedzica; odżywał i koń, i psy zaklęte w kamieniach i razem z jeźdźcem ruszały na łowy. Często widmo to widzieli ludzie z daleka, bo aż nawet w Krajence pod borem.
Różnie bajali ludziska we wiosce, a młodzi nawet szydzili z widziadła i wierzyć nie chcieli, by nocą duchy kusiły po drodze. Pewien młodzieniec też nigdy nie wierzył w te opowieści i późno po nocach się wałęsał, bo pragnął ducha zobaczyć, aby mu kijem porządnie nagrzmocić, jak zwykł przed innymi się wychwalać. Zdarzyło się jednak, że razu pewnego wracał o północy do domu, gdy nagle ujrzał straszydło przed sobą. Poznał dziedzica, o którym starzy bajali i z którego on często się wyśmiewał.
- Stój! - krzyknął jeździec. - Już dawno czatowałem na ciebie w tym miejscu, lecz zawsze daremnie musiałem uganiać po polach. Dziś jednak jesteś w mej mocy i nie ujdziesz stąd bez żalu. Za twe swawolne szyderstwa, miotane na mnie w chałupach...
Tu przerwał nagle rozmowę, bo młodzian przeżegnał się i Boga zawezwał na pomoc. Nie mógł go dziedzic ukarać, bo moc swoją stracił od razu, gdy krzyż święty przed sobą zobaczył. Zaryczał wściekle i pomknął prędko przez pola do lasu. Tymczasem młodzieniec uciekał, jak mógł najszybciej, prosto do wsi, aż doleciał wreszcie do domu i ledwie dysząc upadł prawie że bez życia na ławie.
Odtąd ów młodzian nie wałęsał się w nocy po drogach. A gdy przypadkiem inni o duchach wspomnieli, on swoją przygodę także opowiadał, którą zwykle kończył słowami: - Już nigdy nie pójdę późno wieczorem w to miejsce i nie będę przeszkadzał duszom pokutującym za grzechy.
Duch dziedzica wiele lat straszył jeszcze mieszkańców pobliskich osiedli. Dopiero któryś z pielgrzymów wracających z Górki pokropił raz kamień wodą wziętą z cudownego źródełka. Odtąd nie spotkano więcej zjawy, choć kamień długie lata jeszcze leżał na swym miejscu. Dopiero w 1920 roku użyto go do budowy drogi. Rozwalono go na mnóstwo drobnych części, a było ich tak wiele, że jedenaście wozów dwukonnych zajechało na pole, by wszystko wyzbierać i wywieźć.
Dziś nikt z ludzi nie wspomina już o owym kamieniu przy drodze. Tylko nieraz, gdy jesienią wicher zawyje i w drzewach przy drodze zapłacze, słychać na szosie przytłumione jęki dochodzące spod ziemi, lecz słyszy je tylko człowiek, który nocą samotnie do domu powraca.
Tekst: Zbigniew Noska
Rysunek: Krystyna Noska
Legenda pochodzi z książki „Legendy Krajny Złotowskiej” wydanej przez Muzeum Ziemi Złotowskiej. Źródło: Piotr Jasiek „Przy kominku” (1936)
Napisz komentarz
Komentarze